Temat wpisu może nieco spóźniony bo dla większości z nas tegoroczne wakacje to już sprawa zamknięta. Są jednak profesje, które z różnych względów nie mogą w wyznaczonym terminie uczestniczyć w tej urlopowej gorączce. Jednym z takich zawodów jest archeolog. W czasie, kiedy większość rodaków raźnie pomyka w góry lub nad morze, my chwytamy za sprzęt i pędzimy w teren. Tak to się bowiem składa, że w naszej strefie klimatycznej sezon urlopowy pokrywa się z sezonem wykopaliskowym. No ale w końcu przyszedł październik i po bardzo pracowitym lecie także my mogliśmy zacząć planować swój urlop.
Jako miejsce przeznaczenia wybraliśmy małe węgierskie miasteczko tuż przy słowackiej granicy. Jedną z niewątpliwych atrakcji tego miejsca były gorące źródła. Nie bez znaczenia było również jego położenie wśród łagodnych wzgórz tokajskich ( i wcale nie chodzi o wino, a przynajmniej nie tylko ;-)). A na miejscu okazało się, że to nie wszystkie atrakcje, jakie nas czekały.
Otóż, jak powszechnie wiadomo białe wino najlepiej udaje się na glebach wulkanicznych, a tam gdzie wulkany tam oczywiście musi być i obsydian! Tak, tak ja wiem, że to miał być urlop i w ogóle, ale który archeolog-paleoliciarz nie skorzystałby z takiej okazji i nie zebrał kilku(nastu) bryłek tego surowca? No a potem to już samo poszło, bo tak się jakoś złożyło, że całkiem blisko naszego miasteczka leży Bodrogkeresztúr, Arka i Megyaszo (dla niezorientowanych w temacie dodam, że chodzi o stanowiska graweckie i epigraweckie). Co więcej, okazało się także, że droga do restauracji, gdzie planowaliśmy zjeść obiad biegnie doliną Hernadu (vel Hornadu) - ale tym razem chodziło o radiolaryty ;-).
Do innych (nie)spodziewanych atrakcji mogę zaliczyć kilka malowniczych ruin, które zwiedziliśmy po drodze no i koty. I choć w sytuacjach międzyludzkich okazywało się, że wszelkie bariery językowe można pokonać, to w przypadku miejscowych kotów zasada ta nie działała. Już przy pierwszej próbie nawiązania bliższej znajomości z pięknym buraskiem poniosłam sromotną klęskę. Na moje przyjazne kici kici wspomniany kot przesłał mi mało życzliwe spojrzenie i pogardliwie prychnął. Cóż, nieco później odkryłam, że nasze "kici kici" brzmi nieco podobnie do węgierskiego "kicsi"co oznacza mały - widocznie go uraziłam.
O mały włos natomiast ominęła by nas jedna z bardziej oczekiwanych atrakcji (przynajmniej przeze mnie) w postaci lokalnej kuchni. Otóż na miejscu okazało się, że w kwestii jedzenia możemy wybierać między pizzą, spaghetti tudzież gyrosem! Nie żartuję, sytuację uratowały (częściowo) kacze wątróbki z cebulą i ziemniaczkami. I kiedy już się wydawało, że nasze plany dotyczące eksploracji lokalnej kuchni zakończą się klęską i nie dane nam będzie skosztować miejscowego gulaszu, paprykarza czy lecza pojawił się promyk nadziei. Od znajomego Węgra dostaliśmy adres podobno rewelacyjnej restauracji - cóż że prowadzonej przez Francuza...
Tak więc zaopatrzeni we wszystkie możliwe mapy i GPS-y ruszyliśmy na poszukiwania - i tu właśnie okazało się, że według
J najkrótsza droga z Sarospatak do malowniczej wioski o nazwie Tolcva, gdzie znajduje się wspomniana restauracja prowadzi doliną Hernadu. Ale niech tam, warto było. I nic to, że właścicielem pensjonatu jest Francuz, że na obiad znowu była kaczka (z polentą), i że w związku z tym opuszczałam kraj Arpada i Rakoczego z mylnym może nieco przeświadczeniem, że daniem narodowym Węgrów jest właśnie kaczka. Tak pysznego obiadu dawno nie jadłam. I tylko żałuję, że nie spróbowałam lodów z tokajem Aszu :-(
Ale nic to, my tu jeszcze wrócimy!
Tutaj podaję
link do opisanego wyżej pensjonatu - właściciel mówi po węgiersku, francusku i angielsku więc nie ma problemu z komunikacją. Polecam !!!
PS Zbieranie radiolarytów dostarcza nie mniejszych emocji niż wyprawa na grzyby ;-)
PPS Skutki globalizacji odczuliśmy po raz kolejny w drodze powrotnej, kiedy to znowu zapragnęliśmy skosztować lokalnych specjałów - tym razem słowackich. Jako że nocleg wypadał nam w Koszycach po przyjeździe ruszyliśmy na poszukiwania. Mnie marzyły się bryndzowe haluszki ze słoninką, ostatecznie zadowoliłabym się też smażonym serem. Skończyło się na zapiekanym bakłażanie z pitą i lazanii.
Oczywiście na koniec nie może zabraknąć zdjęć z wakacji. Poniżej więc zamieszczam króciutką galerię naszych "wakacyjnych" fotografii:
 |
Nie, wcale nie fotografowaliśmy młotka, tutaj "bohaterem" jest obsydian - to te małe czarne bryłki. |
 |
A tutaj piękne okazy limnokwarcytu, tym razem jako skala posłużyły stopy J |
 |
I jeszcze zbliżenie ;-) |